czwartek, 10 lipca 2014

7. Cykl: Była sobie dziewczynka z pocztówkami. CHINY.

Tak... Nadszedł w końcu ten dzień, w którym postanowiłam pociągnąć dalej swój rozpoczęty cykl o postcrossingu, pocztówkach i pocztowych podróżach.
W dzisiejszym poście odwiedzimy kraj Mulan, lampionów, ryżu, herbaty i Wielkiego Muru. Panie i panowie, oto przed państwem Chiny!
Pierwsze co rzuca się w oczy, to ich niezwykle kaligraficzny styl pisania (zwłaszcza pocztówka z drogą, którą zobaczycie później odznacza się pismem, które zazwyczaj widzimy w starych filmach), przepiękne znaczki i to, że każda osoba, która wysłała do mnie kartkę spełniła moje malutkie życzenie... przetłumaczyła na język chiński napis "Wszystko czego potrzebujesz to miłość" tak bardzo The Beatles.
Poza tym, Chiny to jedno z tych krajów, z których po prostu lubię dostawać pocztówki. Każda jest śliczna, wysyłana jest pierwszego dnia od wylosowania i ma przemiłą treść - nic tylko takich oczekiwać! Nie żartuję. 
* Moją pierwszą pocztówką, była właśnie ta z drogą. Wysłał ją Kurt i o ile się nie mylę, była moją trzecią w kolekcji.Na znaczku widnieje Beethoven, jako że napisałam na postcrossingowym profilu, że lubię słuchać muzyki klasycznej.
* Drugą pocztówką, była ta złota. Wysłana została z Yantian. Jest cała zapisana w jeżyku chiński, tylko podpis sugeruje, że jest to dziewczynka o imieniu Su. Niestety, ale nie udało mi się z nią skontaktować. Na znaczkach są ptaki.
* Trzecią, była ta od pekińskiej opery. Dziewczyna o imieniu Kevin donosi, że właśnie rozpoczęła się u nich wystawa odnośnie tej sztuki. 
* Czwartą jest ta z Mauzoleum Taihao (jest to "Świątynia Przodków" i została zbudowana na cześć Fuxi, pierwszego z legendarnych władców Chin). Pocztówkę dostałam od Yonjian, przemiłego studenta, który przetłumaczył mi także na język chiński typowe pozdrowienia stosowane na terenie Chin. 

Jakość zdjęć jest powalająca, zdaję sobie z tego sprawę. 


Miłych wakacji!

środa, 2 lipca 2014

6. Wyrzut społeczny i rozmowa kwalifikacyjna.

Macie czasami takie dni, że wszystko, ale totalnie wszystko układa się nadzwyczaj dobrze? Mam na myśli dzień, kiedy wstajesz rano i okazuje się, że twoja fryzura wygląda po prostu dobrze, ubrania leżą na Tobie lepiej niż zwykle, czujesz się piękna/y, a sprawy dnia codziennego układają się po twojej myśli. 
Widzicie... ja czasami takie dni posiadam. W ostatni poniedziałek właśnie coś takiego przeżyłam. To znaczy, do czasu...

I to właśnie tutaj zaczyna się mój wyrzut społeczny. 

Otóż... po udanych zakupach ach, second-handowe łowy!, udało mi się wskoczyć do wypchanego po brzegi autobusu. Na drugim przystanku wsiadła miła, starsza babunia, w stylu tych, co to karmią cię ciasteczkami i opowiadają z rozrzewnieniem o wnukach. Widać było, że strasznie się męczy z naręczem truskawek, gruszek oraz innych płodów natury i rozgląda się za wolnym miejscem w autobusie... 
Jedyne miejsce, które mogłoby zostać zwolnione, zajmowane było (za przeproszeniem) przez parę gówniarzy, dziewczynkę i chłopaczka wprost z gimbazjum, którzy widząc babcię, odwrócili wzrok, a następnie zaczęli wymieniać swą ślinię. Niby nic, ale jednak.
Po raz pierwszy w życiu, na fali dobrego dnia, zwróciłam im uwagę, czy nie wpuściliby na swoje miejsce starszej pani, ale para spojrzała na mnie spode łba i zignorowała ten fakt. W tym samym momencie przez moją głowę przeszły wszystkie gify z tumblra z twarzą Paula McCartney'a, wyglądające mniej więcej o tak:

Najgorsze w tym wszystkim było to, że babuleńka zasłabła na następnym przystanku, a tamta dwójka szybko zmyła się z autobusu. Nagle zrozumiałam, dlaczego w autobusach naszej komunikacji miejskiej znajduje się tabliczka z napisem: "Ustąp miejsca osobie starszej". Zawsze myślałam, że akurat tę wiedzę wynosimy z domu. Najwyraźniej - nie wszyscy.

Co do rozmowy kwalifikacyjnej, to dziś przeżyłam pierwszą w swoim życiu. I choć przebiegła pomyślnie, dostałam pracę, to akurat w tym przypadku, to ja ją odrzuciłam. Czuję się taaaaaka dorosła. Wygrałam życie.

Do napisania!

No i miłych wakacji, prawie zapomniałam!

piątek, 13 czerwca 2014

5. Zaczęłam szumnie, a u Muchy wciąż pająki.

Wiem, wiem... tytuł wybrałam straszny, ale jakże on trafnie przedstawia to, co dzieje się w moim życiu blogspotowym, życiu normalnym i życiu wymyślonym tylko w mojej główce amebie.
Wyjaśnienie pierwsze (w kwestii tytułu): tak, zaczęłam szumnie, nie wywiązałam się - przepraszam. Życie realne okazało się niezwykle absorbujące. Nie pytajcie mnie jak to się stało, bo sama nie mam pojęcia.
Wyjaśnienie drugie: byłam w Pradze i przywiozłam ze sobą syndrom początkującego podróżnika, a mianowicie: "OMG, ja tak bardzo chcę tam mieszkać! Mogę nawet na bruku, ale mieszkać! Studiować! Ahoj Praha!" - to taki skrót, tego jak zachowywałam się podczas wycieczki oraz jakiś tydzień po niej. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo zmusiło mnie to do nauki języka czeskiego i poważnego zastanowienia się nad poziomem swojego angielskiego i możliwością studiowania w tym cudownym mieście. Tak, jak mi się poszczęści zostanę Prażanką. Nie mylić z Prażynką.
Ale, ale! Zagalopowałam się za daleko.

Będąc w stolicy Czech zapragnęłam trochę się pohipsterzyć, zrobić z siebie burżuja i zamiast pójść jak reszta wycieczki na obiad, postanowiłam wraz z przyjaciółką wybrać się do Muzeum Muchy. Już wcześniej bardzo go lubiłam, a jak już pewnie wspominałam (bądź nie, hmmm...), jednym z moich ulubionych stylów w sztuce jest secesja.
Obcowanie z jednymi ze swoich ulubionych obrazów jest naprawdę ekscytujące, wbrew pozorom. Zwłaszcza kiedy widzi się pociągnięcia pędzlem, biurko przy którym pracowało wasze artystyczne guru... cudownie jest zobaczyć, że Alfons Mucha, gdy kolorował swoje szkice, to używał do tego tych samych, najtańszych kredek, których ty używałaś/eś w wieku pacholęcym.
Miło zapamiętałam także pewnego pająka, skrzętnie schowanego we wnęce między kolejnymi obrazami. Jedyne, co mnie zasmuciło to to, że posiadał kilka much w swej sieci. Ironia losu.

Praga jest jednym z najpiękniejszych miast jakie widziałam, rozumiem też, dlaczego Czesi są tak bardzo dumni ze swojego kraju i dlaczego posiadają jedną z najlepszych literatur na świecie.
.
Najlepsze z najlepszych: KLIK | KLIK | KLIK | KLIK | KLIK | KLIK| KLIK| KLIK|
.

Salutem Plurimam Dicit.
.

piątek, 18 kwietnia 2014

4. Cykl: Była sobie dziewczynka z pocztówkami...

Czyli krótka bajeczka dla grzecznych dzieci, jak to Nadwrażliwa podróżuje nie wychodząc z domu i narzeka na wzrastające ceny kochanej Poczty Polskiej.
Dawno, dawno, a dokładniej 471 dni temu, błądząc bez celu po internetach w poszukiwaniu śmiesznych kotów, wombatów, inspiracji, natknęłam się na cudowną stronę postcrossing.com, która (mogę to powiedzieć z całą mocą) zmieniła coś w moim życiu.
Jednak zacznijmy od tego, czym jest postcrossing w ogólności. 
Strona powstała po to, by ludzie nie mając przy sobie zbyt dużo grosza (czytaj: ja), mogli pozwiedzać sobie świat tak jak to się robiło za dawnych lat - za pomocą pocztówek i listów. Idea cudowna i świetnie przemyślana. Bo czy to nie proste? Rejestrujemy się na stronie, losujemy adres użytkownika, wysyłamy pocztówkę, a później czekamy na kartkę dla nas. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie wiemy od kogo, ani kiedy dostaniemy wiadomość zwrotną. 
No chyba, że zapragniemy opcji bezpośredniej wymiany, bądź z angielszczyzny direct swapu. Wtedy już nie ma tej tajemnicy, zabawy w wyczekiwanie i zaskoczenia jeżeli chodzi o kraj, ale za to można wymienić się większymi rzeczami,jak np, książkami, płytami, słodyczami i innymi duperelami, które zazwyczaj zalegają nam na półce (a paradoksalnie mogą tak bardzo ucieszyć obcokrajowców). Osobiście wymieniałam się już kilka razy poprzez swap i wspominam to bardzo dobrze. Bo w końcu, gdzie dostałabym tureckie komiksy i pokaźny zapas ich herbatki? Albo francuskie smakołyki na prezent dla najlepszej przyjaciółki, czy dubajskiego Johna Lennona z papieru?
Poza tym, istnieje także opcja dla najbardziej spragnionych kontaktu, a mianowicie "Przyjaciel Listowny" (Snail Mail Pen Pal). Brzmi szumnie, efekciarsko i po ostatnich podwyżkach na Poczcie Polskiej, drogo. Aktualnie posiadam dwóch takich przyjaciół,a raczej dwie przyjaciółki: Johannę z Niemiec i Penny z Taiwanu. Pierwsza, to pani antropolog, której tata miał możliwość zagrać w wieku dziecięcym z Romy Schneider, a druga to przyszła uczennica szkoły fotografii. 
Nie mam pojęcia jak mnie znalazły, ale cieszę się, że je poznałam. 
A dlaczego to wszystko piszę? 
Doszłam do wniosku, że przydałoby mi się drobne uporządkowanie tego, co dostaję z postcrossingu, więc wpadłam na genialny pomysł zrobienia sobie cyklu pocztówkowego, który usystematyzowałby mi wszystkie rzeczy z tego serwisu. 

Na tą chwilę, moje kartki okrążyły kulę ziemską 3,5 raza. To nie jest zbyt szumny wynik, jak na 471 dni w serwisie, ale chwila, podobno liczy się jakość, a nie ilość.

Pozdrawiam i życzę miłego dnia!

P.S. Następne recenzje już niedługo, w tym z nowszych filmów "Muppety 2. Poza prawem" oraz zastanawiam się nad "Kamieniami na szaniec" - niestety, przy tym drugim, wątpię bym była obiektywna (ach, ten Tomasz Ziętek!).

piątek, 4 kwietnia 2014

3. Ona, on, pacyfizm i "bed-in".


"Dwa umysły, jedno przeznaczenie" - John Lennon




Autor: Jonathan Cott
Oprawa miękka, wydawnictwo ZNAK, tłumaczył Łukasz Muller, 34,90



Jak piszę w zakładce "O autorce" jestem wielką fanką The Beatles i z przyjemnością sięgnęłam po kolejną pozycję dostępną w EMPiKu na temat tego zespołu. Co prawda, miałam pewne obawy, co do postaci Yoko, ale postanowiłam wydać tą sumę, by nacieszyć się Żukami, a raczej Żuczkiem Lennonem. Zwłaszcza, że to książka różniąca się od innych. Dlaczego? Ponieważ to syntetyczny zapis wywiadów autora książki z tą dwójką nawiedzonych hippisów z dziwną akcję bed-in. 
Książka spodobała mi się od samego początku, dzięki temu, że już we wstępie autor zaczyna od tekstu do piosenki Girl - i okazuje się, że ma równie wielkiego kręćka na punkcie Johna jak ja. Jonathan Cott to typowy Beatlemaniak. Od początku, do końca. Jak Boru przykazał. Co chwilę wprowadza do tekstu fragmenty piosenek, co może denerwować, bądź śmieszyć tych, którzy z tą dwójką nie są jakoś specjalnie związani. Dla mnie było to urocze i niezwykle prawdziwe. W powyższym cytowaniu widzimy tęsknotę za tym, co było kiedyś, za latami kiedy The Beatles grali, bądź układali swoje życie na nowo. Tęsknotę za czymś, co już więcej się nie powtórzy.
Drugie, co uderza w książce to świetny warsztat autora. Jest lekki, przyjazny czytelnikowi, nacechowany pozytywnymi emocjami. Pan Cott, jako narrator opowieści, może być traktowany jako jeden z bohaterów. Poznajemy jego odczucia, wspomnienia, emocje. Wyraźnie dostrzegamy, kogo darzy sympatią, antypatią, komu zazdrości, kogo wspomina tylko ogólnikowo przez wzgląd tylko na swoje zdanie. Innymi słowy, jest bardzo subiektywny i choć czasami można się z nim nie zgadzać, to jest w tym wszystkim na tyle prawdziwy, że trudno mieć o to pretensje...
Jak sam tytuł wskazuje, więcej tutaj Yoko niż Johna, czego bałam się najbardziej. Przed tą książką nie darzyłam tej pani zbyt wielką sympatię, wręcz jej nie znosiłam, ale po tej książce coś się we mnie zmieniło. Zaczęłam postrzegać panią Ono, przez pryzmat jej dokonań na polu artystycznym, a nie tylko uczuciowym. 
Nagle okazało się, że Yoko jest szalenie inteligentną, a przy tym nieśmiałą kobietą, której pomysły na zwrócenie uwagi ogółu na problemy agresji, wojen są niezwykle ciekawe i oryginalne. Nie mam tu tylko na myśli jej działań podejmowanych z Johnem, ale także te, które zapoczątkowała przed ich spotkaniem, oraz te, które stworzyła po jego śmierci.
Na uwagę zasługuje tutaj genialny Cut piece, podczas którego siedziała na specjalnie zrobionym podeście, a publiczność miała do niej podchodzić i obcinać kawałek jej ubrania, co świetnie pokazywało ich osobowość. Half-a-wind to urealniona wizja samotności człowieka, po stracie kogoś bliskiego. Do tej listy dopisujemy żołędzie pokoju, które wysłała razem z Johnem do przywódców ówczesnego świata, wysyłanie w świat balonów Tutaj jestem (Here I am), czy performance War is Over (if you want it).
Ale w moim odczuciu, nic nie pobije bed-in, czyli tygodnia spędzonego w łóżku, podczas miesiąca miodowego Yoko i Johna. Był to protest przeciwko wmieszaniu się Anglii do wojny w Wietnamie.Jest to najbardziej rozpoznawalna akcja pacyfistyczna, która powstała do tej pory. Pisały o niej wszystkie gazety, a teksty, które młoda para wypisywała na kartkach przeszły do kultury masowej, np.: Czyń miłość, nie wojnę; Zapuść włosy, kiedy je obcinasz wrastają w głąb i tamują myśli; Bądź wolny!; Bed Peace; Hair Peace i wiele innych. 
Podczas tego pamiętnego tygodnia ta cudowna dwójka nagrała piosenkę Give Peace a Chance, wraz z
dziennikarzami i swoimi fanami, którzy oblegali ich pokój hotelowy. Piosenka stała się singlem Plastic Ono Band i największym pacyfistycznym utworem wszech czasów (nie, bynajmniej nie jest nim Imagine).

Pozycja jest warta uwagi, ponieważ przedstawia nigdzie nie publikowane wywiady oraz unikalny punkt widzenia głównych bohaterów. Obowiązkowo na półce Beatlemaniaka i wszystkich tych, którzy chcą poczuć atmosferę późnych lat 60-tych i pełnię 70-tych.

Książka uzupełniona jest zdjęciami z codziennego życia Yoko i Johna, oraz wystaw Ono, w tym tej, którą podbiła serce Johna. Która to była? Tego nie mogę zdradzić!

KLIK KLIK KLIK KLIK KLIK KLIK KLIK KLIK

sobota, 15 marca 2014

2. Zawiedziona buzia Nadwrażliwej.

"Właściwie jestem tancerką." - Audrey Hepburn

Z tą oto recenzją zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi mogłoby się ze mną nie zgodzić. Dlaczego? Niech przytoczony przeze mnie cytat nastroi Was odpowiednio do tego, co przeczytacie poniżej. 

Ale do rzeczy... dziś, chciałam wziąć "na tapetę" pewien musical (bardzo lubię ten rodzaj kina) z 1956 roku, a mianowicie "Zabawną Buzię" z Audrey Hepburn w roli głównej.
Wszystko zaczyna się w siedzibie pewnego ultra znanego magazynu o modzie dla kobiet, który to przechodzi kryzys. Kryzys twórczy. 
Maggie Prescott, redaktor naczelna i Anna Wintour lat pięćdziesiątych, postanawia postawić na róż i kobietę inteligentną, nową kobietę Ameryki, która pokaże, że nie tylko piękno ciała jest ważne, ale także to wewnętrzne. Problem stanowi jedynie to, że żadna z dotychczasowych modelek nie spełnia jej oczekiwań, dlatego też jedzie wraz ze swą świtą odwiedzić przyjaciela fotografa - Dicka Avery'ego, który ma za zadanie sfotografować nową kolekcję magazynu.
Z atelier fotografa lądujemy na Dolnym Manhattanie, w małym antykwariacie, gdzie ma się odbyć sesja zdjęciowa, a gdzie pracuje Jo Stockton. 
I choć dziewczyna protestuje, krzyczy, że żadnej, ale to żadnej sesji zdjęciowej nie będzie w sklepie w którym pracuje, to Maggie i tak dopina swego, a nawet zmusza Jo do asystowania przy zdjęciach. 
Później, jak wiadomo, akcja pędzi coraz szybciej. Fotograf twierdzi, iż może współpracować tylko i wyłącznie z dziewczyną z antykwariatu, argumentując swoją decyzję tym, że posiada ona zabawną buzię i co najważniejsze, jest inteligentna. Redaktorka pisma podstępem zwabia Jo, a później cała trójka ląduje w Paryżu.

Film oparty jest w dużej mierze na prawdziwych wydarzeniach. Historia przedstawiona w musicalu zdarzyła się sławnemu fotografowi Richardowi Avedonowi. Większość zdjęć użytych w filmie było właśnie jego autorstwa.

Ech, i co tu można powiedzieć? Gdyby nie genialna rola zdrowo posuniętego w latach Freda Asaire i świetnej Kay Thompson, to prawdopodobnie nie wytrwałabym do końca tego musicalu.

Ktoś kiedyś powiedział, że każdemu aktorowi musi się przytrafić gniot. I tym "Zabawna buzia" była dla Audrey Hepburn. Nie zrozumcie mnie źle. Audrey wyglądała pięknie, tańczyła jeszcze lepiej, a jej śpiew był czarujący - ale niestety, to wszystko. Jako aktorka była niezwykle sztuczna i drętwa, jej postać (choć kreowana na inteligentną dziewczynę) jednowymiarowa, pusta i dość naiwnie głupia. Może to rola scenariusza? Nie wiem. Ale coś na pewno w tym filmie nie grało. I była to pani Hepburn.  

Co do muzyki... 
Wiadome jest, że musical to głównie oprawa dźwiękowa. To ona musi być mocna, by film był dobry. 
Początkowo, wszystko szło pięknie. Piosenka o różu była na tyle chwytliwa, że przez kilka dni nuciłam ją sobie pod nosem.  Następne były już odrobię gorsze, ale wciąż trzymały poziom. Ostatnim świetnym numerem było "Bonjour, Paris!" z pięknymi plenerami Paryża późnych lat pięćdziesiątych. No dobrze, utwór podczas którego tańczyła Audrey w jednym z paryskich klubów, też był dobry. Ale potem było już coraz gorzej, coraz bardziej słodko i uroczo...
Totalnie dobiła mnie ostatnia scena, kiedy to wśród pięknej natury (te łabędzie, te wróbelki nad głowami!) dochodzi do finalnego pocałunku fotografa i jego młodej muzy, która o ironio, ociera ze swego policzka pojedynczą, krystaliczną, łzę.

Film polecam tylko tym osobom, które lubią estetykę amerykańskiego snu. Estetykę przepełnioną różem, miłością i niestety w większości, słabą grą aktorską głównych bohaterów. 

Musical jest idealny na wieczory, gdy czujemy się samotni, brzydcy i niekochani...
Moja ocena filmu: 2,5/10
Muzyka: 5/10 
Najlepsza rola damska: Maggie Prescott, bezceremonialnie!
Najlepsza rola męska: Dick Avery. Fred Astaire pomimo, że nie jest najmłodszy nadal potrafi ukraść serce swym wyglądem i głosem.
Najbardziej denerwująca rola: Jo Stockton.

środa, 12 marca 2014

1. Ptaki, czyli dlaczego od dziś boję się gołębi.

"Moim najlepszym sposobem na radzenie sobie z jakimś lękiem jest nakręcenie filmu o nim." - Alfred Hitchcock

Panie i Panowie, chciałabym przedstawić Wam mój punkt widzenia na temat "Ptaków" Alfreda Hitchcocka. 
Film powstał w roku 1963, w którym to m.in. Winston Churchill został Honorowym Obywatelem Stanów Zjednoczonych, The Beatles wydali swój pierwszy album "Please, please me!", do kin wszedł film "Kruk" oraz powołano do życia Organizację Jedności Afrykańskiej. Jak widać rok był przewrotny, wręcz w niektórych momentach rewolucyjny. I to samo widzimy w "Ptakach".
Wszystko zaczyna się normalnie. Od papużek nierozłączek...
Nasza główna bohaterka, bogata, sławna i do tego piękna Melanie Daniels (świetna rola Tippi Hedren) poznaje w sklepie zoologicznym przystojnego, niezwykle obytego Mitcha Brennera. Mężczyzna przychodzi do sklepu z zamiarem kupienia papużek nierozłączek, a kiedy dostrzega kobietę, udaje że nie rozpoznaje jej i bierze ją za sprzedawczynię. Myśląc, że to ona utrze mu nosa, Melanie plecie wszystkie niedorzeczności, jakie przychodzą jej na myśl. W końcu rozbawiony Brenner przyznaje się do oszustwa i stwierdza, że już kiedyś się spotkali, na dodatek w sądzie, gdzie dworowała sobie z prawa. Następnie wychodzi. 
Jak to zwykle bywa, panna Daniels jest niezwykle poruszona sposobem potraktowania jej osoby i postanawia odnaleźć tajemniczego mężczyznę. Nawet nie wie, gdzie to ją zaprowadzi i jakie dziwy spotkają ją po drodze. Oczywiście w asyście papużek, które postanawia wziąć ze sobą w ramach prezentu dla Mitcha. 

Jedną z moich ulubionych scen w tym filmie to moment, gdy główna bohaterka siedzi przed szkołą, paląc papierosa i czekając na siostrę Mitcha. Potęgowanie grozy poprzez pokazywanie na zmianę zdenerwowanej twarzy Melanie, a placu zabaw na którym, z każdym kolejnym kadrem znajduje się coraz więcej kruków, daje oszałamiający efekt.
Nie zapominajmy także o scenie końcowej, która także przemawia do wyobraźni. 

Wielkim plusem filmu jest ścieżka dźwiękowa. Alfred Hitchcock wiele razy udowodnił, że zwraca wielką uwagę na oprawę dźwiękową, a ten film tylko to potwierdza. Same odgłosy atakujących ptaków są oszałamiające i przynajmniej u mnie spowodowały silniejsze bicie serca. 

Wiele osób twierdzi, że film nie przetrwał próby czasu, jeszcze inni mówią, że jest to najlepsze dzieło grozy zrealizowane przez Hitchcocka. Jeżeli mam być szczera, to nie mogę się zgodzić z żadną z powyższych tez. 
"Ptaki" wzbudzają grozę. Pobudzają w ludziach pierwotny strach przed samą naturą. Utwierdzają nas w przekonaniu, że nawet wobec ptaków jesteśmy bezradni.
A jeżeli chodzi o najlepszy film Hitchcocka, to o wiele bardziej podobała mi się "Psychoza" z Anthonym Perkinsem. Jednocześnie rozumiem, jeżeli ktoś stwierdzi, iż "Ptaki" są lepsze. Mam wrażenie, że na moją ocenę może wpływać moje uwielbienie do pana Perkinsa, którego pokochałam w filmie "Proces" Orsona Wellesa. 

Podsumowując...
Moja ocena filmu: 8/10
Muzyka: 9/10
Najlepsza rola damska: Lydia Brenner, czyli innymi słowy matka Mitcha. Nie wiadomo jak dokładnie ją określić i do którego typu bohatera ją przyporządkować. Kobieta kameleon: (za mocno) kochająca matka, zazdrośnica, apodyktyczna pani domu, biedna starsza pani... innymi słowy, warta zapamiętania rola Jessici Tandy.
Najlepsza rola męska: mężczyzna cytujący Biblię w barze.
Najbardziej denerwująca rola: stara pani ornitolog.