sobota, 15 marca 2014

2. Zawiedziona buzia Nadwrażliwej.

"Właściwie jestem tancerką." - Audrey Hepburn

Z tą oto recenzją zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi mogłoby się ze mną nie zgodzić. Dlaczego? Niech przytoczony przeze mnie cytat nastroi Was odpowiednio do tego, co przeczytacie poniżej. 

Ale do rzeczy... dziś, chciałam wziąć "na tapetę" pewien musical (bardzo lubię ten rodzaj kina) z 1956 roku, a mianowicie "Zabawną Buzię" z Audrey Hepburn w roli głównej.
Wszystko zaczyna się w siedzibie pewnego ultra znanego magazynu o modzie dla kobiet, który to przechodzi kryzys. Kryzys twórczy. 
Maggie Prescott, redaktor naczelna i Anna Wintour lat pięćdziesiątych, postanawia postawić na róż i kobietę inteligentną, nową kobietę Ameryki, która pokaże, że nie tylko piękno ciała jest ważne, ale także to wewnętrzne. Problem stanowi jedynie to, że żadna z dotychczasowych modelek nie spełnia jej oczekiwań, dlatego też jedzie wraz ze swą świtą odwiedzić przyjaciela fotografa - Dicka Avery'ego, który ma za zadanie sfotografować nową kolekcję magazynu.
Z atelier fotografa lądujemy na Dolnym Manhattanie, w małym antykwariacie, gdzie ma się odbyć sesja zdjęciowa, a gdzie pracuje Jo Stockton. 
I choć dziewczyna protestuje, krzyczy, że żadnej, ale to żadnej sesji zdjęciowej nie będzie w sklepie w którym pracuje, to Maggie i tak dopina swego, a nawet zmusza Jo do asystowania przy zdjęciach. 
Później, jak wiadomo, akcja pędzi coraz szybciej. Fotograf twierdzi, iż może współpracować tylko i wyłącznie z dziewczyną z antykwariatu, argumentując swoją decyzję tym, że posiada ona zabawną buzię i co najważniejsze, jest inteligentna. Redaktorka pisma podstępem zwabia Jo, a później cała trójka ląduje w Paryżu.

Film oparty jest w dużej mierze na prawdziwych wydarzeniach. Historia przedstawiona w musicalu zdarzyła się sławnemu fotografowi Richardowi Avedonowi. Większość zdjęć użytych w filmie było właśnie jego autorstwa.

Ech, i co tu można powiedzieć? Gdyby nie genialna rola zdrowo posuniętego w latach Freda Asaire i świetnej Kay Thompson, to prawdopodobnie nie wytrwałabym do końca tego musicalu.

Ktoś kiedyś powiedział, że każdemu aktorowi musi się przytrafić gniot. I tym "Zabawna buzia" była dla Audrey Hepburn. Nie zrozumcie mnie źle. Audrey wyglądała pięknie, tańczyła jeszcze lepiej, a jej śpiew był czarujący - ale niestety, to wszystko. Jako aktorka była niezwykle sztuczna i drętwa, jej postać (choć kreowana na inteligentną dziewczynę) jednowymiarowa, pusta i dość naiwnie głupia. Może to rola scenariusza? Nie wiem. Ale coś na pewno w tym filmie nie grało. I była to pani Hepburn.  

Co do muzyki... 
Wiadome jest, że musical to głównie oprawa dźwiękowa. To ona musi być mocna, by film był dobry. 
Początkowo, wszystko szło pięknie. Piosenka o różu była na tyle chwytliwa, że przez kilka dni nuciłam ją sobie pod nosem.  Następne były już odrobię gorsze, ale wciąż trzymały poziom. Ostatnim świetnym numerem było "Bonjour, Paris!" z pięknymi plenerami Paryża późnych lat pięćdziesiątych. No dobrze, utwór podczas którego tańczyła Audrey w jednym z paryskich klubów, też był dobry. Ale potem było już coraz gorzej, coraz bardziej słodko i uroczo...
Totalnie dobiła mnie ostatnia scena, kiedy to wśród pięknej natury (te łabędzie, te wróbelki nad głowami!) dochodzi do finalnego pocałunku fotografa i jego młodej muzy, która o ironio, ociera ze swego policzka pojedynczą, krystaliczną, łzę.

Film polecam tylko tym osobom, które lubią estetykę amerykańskiego snu. Estetykę przepełnioną różem, miłością i niestety w większości, słabą grą aktorską głównych bohaterów. 

Musical jest idealny na wieczory, gdy czujemy się samotni, brzydcy i niekochani...
Moja ocena filmu: 2,5/10
Muzyka: 5/10 
Najlepsza rola damska: Maggie Prescott, bezceremonialnie!
Najlepsza rola męska: Dick Avery. Fred Astaire pomimo, że nie jest najmłodszy nadal potrafi ukraść serce swym wyglądem i głosem.
Najbardziej denerwująca rola: Jo Stockton.

środa, 12 marca 2014

1. Ptaki, czyli dlaczego od dziś boję się gołębi.

"Moim najlepszym sposobem na radzenie sobie z jakimś lękiem jest nakręcenie filmu o nim." - Alfred Hitchcock

Panie i Panowie, chciałabym przedstawić Wam mój punkt widzenia na temat "Ptaków" Alfreda Hitchcocka. 
Film powstał w roku 1963, w którym to m.in. Winston Churchill został Honorowym Obywatelem Stanów Zjednoczonych, The Beatles wydali swój pierwszy album "Please, please me!", do kin wszedł film "Kruk" oraz powołano do życia Organizację Jedności Afrykańskiej. Jak widać rok był przewrotny, wręcz w niektórych momentach rewolucyjny. I to samo widzimy w "Ptakach".
Wszystko zaczyna się normalnie. Od papużek nierozłączek...
Nasza główna bohaterka, bogata, sławna i do tego piękna Melanie Daniels (świetna rola Tippi Hedren) poznaje w sklepie zoologicznym przystojnego, niezwykle obytego Mitcha Brennera. Mężczyzna przychodzi do sklepu z zamiarem kupienia papużek nierozłączek, a kiedy dostrzega kobietę, udaje że nie rozpoznaje jej i bierze ją za sprzedawczynię. Myśląc, że to ona utrze mu nosa, Melanie plecie wszystkie niedorzeczności, jakie przychodzą jej na myśl. W końcu rozbawiony Brenner przyznaje się do oszustwa i stwierdza, że już kiedyś się spotkali, na dodatek w sądzie, gdzie dworowała sobie z prawa. Następnie wychodzi. 
Jak to zwykle bywa, panna Daniels jest niezwykle poruszona sposobem potraktowania jej osoby i postanawia odnaleźć tajemniczego mężczyznę. Nawet nie wie, gdzie to ją zaprowadzi i jakie dziwy spotkają ją po drodze. Oczywiście w asyście papużek, które postanawia wziąć ze sobą w ramach prezentu dla Mitcha. 

Jedną z moich ulubionych scen w tym filmie to moment, gdy główna bohaterka siedzi przed szkołą, paląc papierosa i czekając na siostrę Mitcha. Potęgowanie grozy poprzez pokazywanie na zmianę zdenerwowanej twarzy Melanie, a placu zabaw na którym, z każdym kolejnym kadrem znajduje się coraz więcej kruków, daje oszałamiający efekt.
Nie zapominajmy także o scenie końcowej, która także przemawia do wyobraźni. 

Wielkim plusem filmu jest ścieżka dźwiękowa. Alfred Hitchcock wiele razy udowodnił, że zwraca wielką uwagę na oprawę dźwiękową, a ten film tylko to potwierdza. Same odgłosy atakujących ptaków są oszałamiające i przynajmniej u mnie spowodowały silniejsze bicie serca. 

Wiele osób twierdzi, że film nie przetrwał próby czasu, jeszcze inni mówią, że jest to najlepsze dzieło grozy zrealizowane przez Hitchcocka. Jeżeli mam być szczera, to nie mogę się zgodzić z żadną z powyższych tez. 
"Ptaki" wzbudzają grozę. Pobudzają w ludziach pierwotny strach przed samą naturą. Utwierdzają nas w przekonaniu, że nawet wobec ptaków jesteśmy bezradni.
A jeżeli chodzi o najlepszy film Hitchcocka, to o wiele bardziej podobała mi się "Psychoza" z Anthonym Perkinsem. Jednocześnie rozumiem, jeżeli ktoś stwierdzi, iż "Ptaki" są lepsze. Mam wrażenie, że na moją ocenę może wpływać moje uwielbienie do pana Perkinsa, którego pokochałam w filmie "Proces" Orsona Wellesa. 

Podsumowując...
Moja ocena filmu: 8/10
Muzyka: 9/10
Najlepsza rola damska: Lydia Brenner, czyli innymi słowy matka Mitcha. Nie wiadomo jak dokładnie ją określić i do którego typu bohatera ją przyporządkować. Kobieta kameleon: (za mocno) kochająca matka, zazdrośnica, apodyktyczna pani domu, biedna starsza pani... innymi słowy, warta zapamiętania rola Jessici Tandy.
Najlepsza rola męska: mężczyzna cytujący Biblię w barze.
Najbardziej denerwująca rola: stara pani ornitolog.