"Właściwie jestem tancerką." - Audrey Hepburn
Z tą oto recenzją zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi mogłoby się ze mną nie zgodzić. Dlaczego? Niech przytoczony przeze mnie cytat nastroi Was odpowiednio do tego, co przeczytacie poniżej.
Ale do rzeczy... dziś, chciałam wziąć "na tapetę" pewien musical (bardzo lubię ten rodzaj kina) z 1956 roku, a mianowicie "Zabawną Buzię" z Audrey Hepburn w roli głównej.
Wszystko zaczyna się w siedzibie pewnego ultra znanego magazynu o modzie dla kobiet, który to przechodzi kryzys. Kryzys twórczy.
Maggie Prescott, redaktor naczelna i Anna Wintour lat pięćdziesiątych, postanawia postawić na róż i kobietę inteligentną, nową kobietę Ameryki, która pokaże, że nie tylko piękno ciała jest ważne, ale także to wewnętrzne. Problem stanowi jedynie to, że żadna z dotychczasowych modelek nie spełnia jej oczekiwań, dlatego też jedzie wraz ze swą świtą odwiedzić przyjaciela fotografa - Dicka Avery'ego, który ma za zadanie sfotografować nową kolekcję magazynu.
Z atelier fotografa lądujemy na Dolnym Manhattanie, w małym antykwariacie, gdzie ma się odbyć sesja zdjęciowa, a gdzie pracuje Jo Stockton.
I choć dziewczyna protestuje, krzyczy, że żadnej, ale to żadnej sesji zdjęciowej nie będzie w sklepie w którym pracuje, to Maggie i tak dopina swego, a nawet zmusza Jo do asystowania przy zdjęciach.
Później, jak wiadomo, akcja pędzi coraz szybciej. Fotograf twierdzi, iż może współpracować tylko i wyłącznie z dziewczyną z antykwariatu, argumentując swoją decyzję tym, że posiada ona zabawną buzię i co najważniejsze, jest inteligentna. Redaktorka pisma podstępem zwabia Jo, a później cała trójka ląduje w Paryżu.
Film oparty jest w dużej mierze na prawdziwych wydarzeniach. Historia przedstawiona w musicalu zdarzyła się sławnemu fotografowi Richardowi Avedonowi. Większość zdjęć użytych w filmie było właśnie jego autorstwa.
Ech, i co tu można powiedzieć? Gdyby nie genialna rola zdrowo posuniętego w latach Freda Asaire i świetnej Kay Thompson, to prawdopodobnie nie wytrwałabym do końca tego musicalu.
Ktoś kiedyś powiedział, że każdemu aktorowi musi się przytrafić gniot. I tym "Zabawna buzia" była dla Audrey Hepburn. Nie zrozumcie mnie źle. Audrey wyglądała pięknie, tańczyła jeszcze lepiej, a jej śpiew był czarujący - ale niestety, to wszystko. Jako aktorka była niezwykle sztuczna i drętwa, jej postać (choć kreowana na inteligentną dziewczynę) jednowymiarowa, pusta i dość naiwnie głupia. Może to rola scenariusza? Nie wiem. Ale coś na pewno w tym filmie nie grało. I była to pani Hepburn.
Co do muzyki...
Wiadome jest, że musical to głównie oprawa dźwiękowa. To ona musi być mocna, by film był dobry.
Początkowo, wszystko szło pięknie. Piosenka o różu była na tyle chwytliwa, że przez kilka dni nuciłam ją sobie pod nosem. Następne były już odrobię gorsze, ale wciąż trzymały poziom. Ostatnim świetnym numerem było "Bonjour, Paris!" z pięknymi plenerami Paryża późnych lat pięćdziesiątych. No dobrze, utwór podczas którego tańczyła Audrey w jednym z paryskich klubów, też był dobry. Ale potem było już coraz gorzej, coraz bardziej słodko i uroczo...
Totalnie dobiła mnie ostatnia scena, kiedy to wśród pięknej natury (te łabędzie, te wróbelki nad głowami!) dochodzi do finalnego pocałunku fotografa i jego młodej muzy, która o ironio, ociera ze swego policzka pojedynczą, krystaliczną, łzę.
Film polecam tylko tym osobom, które lubią estetykę amerykańskiego snu. Estetykę przepełnioną różem, miłością i niestety w większości, słabą grą aktorską głównych bohaterów.
Musical jest idealny na wieczory, gdy czujemy się samotni, brzydcy i niekochani...
Moja ocena filmu: 2,5/10
Muzyka: 5/10
Najlepsza rola damska: Maggie Prescott, bezceremonialnie!
Najlepsza rola męska: Dick Avery. Fred Astaire pomimo, że nie jest najmłodszy nadal potrafi ukraść serce swym wyglądem i głosem.
Najbardziej denerwująca rola: Jo Stockton.
Ktoś kiedyś powiedział, że każdemu aktorowi musi się przytrafić gniot. I tym "Zabawna buzia" była dla Audrey Hepburn. Nie zrozumcie mnie źle. Audrey wyglądała pięknie, tańczyła jeszcze lepiej, a jej śpiew był czarujący - ale niestety, to wszystko. Jako aktorka była niezwykle sztuczna i drętwa, jej postać (choć kreowana na inteligentną dziewczynę) jednowymiarowa, pusta i dość naiwnie głupia. Może to rola scenariusza? Nie wiem. Ale coś na pewno w tym filmie nie grało. I była to pani Hepburn.
Co do muzyki...
Wiadome jest, że musical to głównie oprawa dźwiękowa. To ona musi być mocna, by film był dobry.
Początkowo, wszystko szło pięknie. Piosenka o różu była na tyle chwytliwa, że przez kilka dni nuciłam ją sobie pod nosem. Następne były już odrobię gorsze, ale wciąż trzymały poziom. Ostatnim świetnym numerem było "Bonjour, Paris!" z pięknymi plenerami Paryża późnych lat pięćdziesiątych. No dobrze, utwór podczas którego tańczyła Audrey w jednym z paryskich klubów, też był dobry. Ale potem było już coraz gorzej, coraz bardziej słodko i uroczo...
Totalnie dobiła mnie ostatnia scena, kiedy to wśród pięknej natury (te łabędzie, te wróbelki nad głowami!) dochodzi do finalnego pocałunku fotografa i jego młodej muzy, która o ironio, ociera ze swego policzka pojedynczą, krystaliczną, łzę.
Film polecam tylko tym osobom, które lubią estetykę amerykańskiego snu. Estetykę przepełnioną różem, miłością i niestety w większości, słabą grą aktorską głównych bohaterów.
Musical jest idealny na wieczory, gdy czujemy się samotni, brzydcy i niekochani...
Moja ocena filmu: 2,5/10
Muzyka: 5/10
Najlepsza rola damska: Maggie Prescott, bezceremonialnie!
Najlepsza rola męska: Dick Avery. Fred Astaire pomimo, że nie jest najmłodszy nadal potrafi ukraść serce swym wyglądem i głosem.
Najbardziej denerwująca rola: Jo Stockton.
Odnośnik do wikipedii przy Bogini Wintour i umieram - czy społeczeństwo jest aż tak ograniczone? : <
OdpowiedzUsuń