piątek, 18 kwietnia 2014

4. Cykl: Była sobie dziewczynka z pocztówkami...

Czyli krótka bajeczka dla grzecznych dzieci, jak to Nadwrażliwa podróżuje nie wychodząc z domu i narzeka na wzrastające ceny kochanej Poczty Polskiej.
Dawno, dawno, a dokładniej 471 dni temu, błądząc bez celu po internetach w poszukiwaniu śmiesznych kotów, wombatów, inspiracji, natknęłam się na cudowną stronę postcrossing.com, która (mogę to powiedzieć z całą mocą) zmieniła coś w moim życiu.
Jednak zacznijmy od tego, czym jest postcrossing w ogólności. 
Strona powstała po to, by ludzie nie mając przy sobie zbyt dużo grosza (czytaj: ja), mogli pozwiedzać sobie świat tak jak to się robiło za dawnych lat - za pomocą pocztówek i listów. Idea cudowna i świetnie przemyślana. Bo czy to nie proste? Rejestrujemy się na stronie, losujemy adres użytkownika, wysyłamy pocztówkę, a później czekamy na kartkę dla nas. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie wiemy od kogo, ani kiedy dostaniemy wiadomość zwrotną. 
No chyba, że zapragniemy opcji bezpośredniej wymiany, bądź z angielszczyzny direct swapu. Wtedy już nie ma tej tajemnicy, zabawy w wyczekiwanie i zaskoczenia jeżeli chodzi o kraj, ale za to można wymienić się większymi rzeczami,jak np, książkami, płytami, słodyczami i innymi duperelami, które zazwyczaj zalegają nam na półce (a paradoksalnie mogą tak bardzo ucieszyć obcokrajowców). Osobiście wymieniałam się już kilka razy poprzez swap i wspominam to bardzo dobrze. Bo w końcu, gdzie dostałabym tureckie komiksy i pokaźny zapas ich herbatki? Albo francuskie smakołyki na prezent dla najlepszej przyjaciółki, czy dubajskiego Johna Lennona z papieru?
Poza tym, istnieje także opcja dla najbardziej spragnionych kontaktu, a mianowicie "Przyjaciel Listowny" (Snail Mail Pen Pal). Brzmi szumnie, efekciarsko i po ostatnich podwyżkach na Poczcie Polskiej, drogo. Aktualnie posiadam dwóch takich przyjaciół,a raczej dwie przyjaciółki: Johannę z Niemiec i Penny z Taiwanu. Pierwsza, to pani antropolog, której tata miał możliwość zagrać w wieku dziecięcym z Romy Schneider, a druga to przyszła uczennica szkoły fotografii. 
Nie mam pojęcia jak mnie znalazły, ale cieszę się, że je poznałam. 
A dlaczego to wszystko piszę? 
Doszłam do wniosku, że przydałoby mi się drobne uporządkowanie tego, co dostaję z postcrossingu, więc wpadłam na genialny pomysł zrobienia sobie cyklu pocztówkowego, który usystematyzowałby mi wszystkie rzeczy z tego serwisu. 

Na tą chwilę, moje kartki okrążyły kulę ziemską 3,5 raza. To nie jest zbyt szumny wynik, jak na 471 dni w serwisie, ale chwila, podobno liczy się jakość, a nie ilość.

Pozdrawiam i życzę miłego dnia!

P.S. Następne recenzje już niedługo, w tym z nowszych filmów "Muppety 2. Poza prawem" oraz zastanawiam się nad "Kamieniami na szaniec" - niestety, przy tym drugim, wątpię bym była obiektywna (ach, ten Tomasz Ziętek!).

piątek, 4 kwietnia 2014

3. Ona, on, pacyfizm i "bed-in".


"Dwa umysły, jedno przeznaczenie" - John Lennon




Autor: Jonathan Cott
Oprawa miękka, wydawnictwo ZNAK, tłumaczył Łukasz Muller, 34,90



Jak piszę w zakładce "O autorce" jestem wielką fanką The Beatles i z przyjemnością sięgnęłam po kolejną pozycję dostępną w EMPiKu na temat tego zespołu. Co prawda, miałam pewne obawy, co do postaci Yoko, ale postanowiłam wydać tą sumę, by nacieszyć się Żukami, a raczej Żuczkiem Lennonem. Zwłaszcza, że to książka różniąca się od innych. Dlaczego? Ponieważ to syntetyczny zapis wywiadów autora książki z tą dwójką nawiedzonych hippisów z dziwną akcję bed-in. 
Książka spodobała mi się od samego początku, dzięki temu, że już we wstępie autor zaczyna od tekstu do piosenki Girl - i okazuje się, że ma równie wielkiego kręćka na punkcie Johna jak ja. Jonathan Cott to typowy Beatlemaniak. Od początku, do końca. Jak Boru przykazał. Co chwilę wprowadza do tekstu fragmenty piosenek, co może denerwować, bądź śmieszyć tych, którzy z tą dwójką nie są jakoś specjalnie związani. Dla mnie było to urocze i niezwykle prawdziwe. W powyższym cytowaniu widzimy tęsknotę za tym, co było kiedyś, za latami kiedy The Beatles grali, bądź układali swoje życie na nowo. Tęsknotę za czymś, co już więcej się nie powtórzy.
Drugie, co uderza w książce to świetny warsztat autora. Jest lekki, przyjazny czytelnikowi, nacechowany pozytywnymi emocjami. Pan Cott, jako narrator opowieści, może być traktowany jako jeden z bohaterów. Poznajemy jego odczucia, wspomnienia, emocje. Wyraźnie dostrzegamy, kogo darzy sympatią, antypatią, komu zazdrości, kogo wspomina tylko ogólnikowo przez wzgląd tylko na swoje zdanie. Innymi słowy, jest bardzo subiektywny i choć czasami można się z nim nie zgadzać, to jest w tym wszystkim na tyle prawdziwy, że trudno mieć o to pretensje...
Jak sam tytuł wskazuje, więcej tutaj Yoko niż Johna, czego bałam się najbardziej. Przed tą książką nie darzyłam tej pani zbyt wielką sympatię, wręcz jej nie znosiłam, ale po tej książce coś się we mnie zmieniło. Zaczęłam postrzegać panią Ono, przez pryzmat jej dokonań na polu artystycznym, a nie tylko uczuciowym. 
Nagle okazało się, że Yoko jest szalenie inteligentną, a przy tym nieśmiałą kobietą, której pomysły na zwrócenie uwagi ogółu na problemy agresji, wojen są niezwykle ciekawe i oryginalne. Nie mam tu tylko na myśli jej działań podejmowanych z Johnem, ale także te, które zapoczątkowała przed ich spotkaniem, oraz te, które stworzyła po jego śmierci.
Na uwagę zasługuje tutaj genialny Cut piece, podczas którego siedziała na specjalnie zrobionym podeście, a publiczność miała do niej podchodzić i obcinać kawałek jej ubrania, co świetnie pokazywało ich osobowość. Half-a-wind to urealniona wizja samotności człowieka, po stracie kogoś bliskiego. Do tej listy dopisujemy żołędzie pokoju, które wysłała razem z Johnem do przywódców ówczesnego świata, wysyłanie w świat balonów Tutaj jestem (Here I am), czy performance War is Over (if you want it).
Ale w moim odczuciu, nic nie pobije bed-in, czyli tygodnia spędzonego w łóżku, podczas miesiąca miodowego Yoko i Johna. Był to protest przeciwko wmieszaniu się Anglii do wojny w Wietnamie.Jest to najbardziej rozpoznawalna akcja pacyfistyczna, która powstała do tej pory. Pisały o niej wszystkie gazety, a teksty, które młoda para wypisywała na kartkach przeszły do kultury masowej, np.: Czyń miłość, nie wojnę; Zapuść włosy, kiedy je obcinasz wrastają w głąb i tamują myśli; Bądź wolny!; Bed Peace; Hair Peace i wiele innych. 
Podczas tego pamiętnego tygodnia ta cudowna dwójka nagrała piosenkę Give Peace a Chance, wraz z
dziennikarzami i swoimi fanami, którzy oblegali ich pokój hotelowy. Piosenka stała się singlem Plastic Ono Band i największym pacyfistycznym utworem wszech czasów (nie, bynajmniej nie jest nim Imagine).

Pozycja jest warta uwagi, ponieważ przedstawia nigdzie nie publikowane wywiady oraz unikalny punkt widzenia głównych bohaterów. Obowiązkowo na półce Beatlemaniaka i wszystkich tych, którzy chcą poczuć atmosferę późnych lat 60-tych i pełnię 70-tych.

Książka uzupełniona jest zdjęciami z codziennego życia Yoko i Johna, oraz wystaw Ono, w tym tej, którą podbiła serce Johna. Która to była? Tego nie mogę zdradzić!

KLIK KLIK KLIK KLIK KLIK KLIK KLIK KLIK